5 kilo mniej
Opłaciło się wytrwać, przejść przez te wszystkie chwile słabości. Uwierzyć, że się uda.
Czuję się wspaniale. Lżej, pewniej, spokojniej.
Stałe pory posiłków. Dużo warzyw, trochę owoców (soki selfmade), dużo wody, dużo ruchu.
I życie jest piękne.
I każdy dzień przybliżą mnie do upragnionej piątki w duecie liczb na wyświetlaczu.
Dziś myślałam o tym, jak strasznie mi szkoda, tych wszystkich, któzy nie wierzą, że im się uda schudnąć. Chciałąbym im wszystkim powiedzieć, że to jest możliwe,że to jest w zasięgu możliwości, ale trzeba byc pieronsko konsekwentnym, zaprzec sie , jak osioł i wiedzyć, wierzyć, że po początkowych wybojach, droga do celu się wyprostuje i będzie szło coraz łatwiej.
Ile razy ja to już przechodziłam, trudno zliczyć.
ZNam ten proces na wylot, wzdłuż i wszerz.
Nie, nie tym razem.
Tym razem to JA wygram. Ja. Nie moje słabości.
Nie poddam się.
Wytrwam.
Wiem,ze WY też, kochane kobietki jesteście wystarczająco silne, żeby się nie poddać.
Jeszcze po cichutku, jeszcze nie chcę zapeszać....
ale
widzę je
widzę pierwsze nieśmiałe efekty
widzę mniej mnie
JAK JA CZEKAŁAM NA TEN MOMENT !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
YES YES YES
Płatki z jogurtem + nektaryna kawalek+2 suszone morele
gorąca woda z cytryną (uwielbiam )
Ja chcę ją wykorzytać.
NIgdy, przenigdy się nie poddam. NAwet gdyby to wszystko miało potrwać jeszcze dłuuugie miesiące.
Wygram. Osiągnę sukces.
Bedę z siebie dumna.
Nie będę zasłaniać luster.
Spojrzę na siebie i powiem " ZROBIŁAM TO"
Dziś rano o 5 był skalpel (fiufiu, kto by pomyślał, że zdradzę fitness blender z chodakowską)
Piję sobie soki (też to porzuciłam-why ???)
Czuję się dobrze.
Wierzę w siłę cierpliwości i konsekwencji.
Z moim charakterem, ktory musi sam, sam probowac, nie zawsze sie zgadzac a raczej najczesciej sie nie zgadzac- wyprobowalam juz jesc mniej i nie cwiczyc- nie dziala a potem cwiczyc i NIE jesc mniej- tez nie dziala.
Czas w koncu na posypanie glowy popiolem.
Jesc mniej ( a raczej rozsadniej) ORAZ cwiczyc.
w tym momencie, gdyby nie bylo dietmap- juz bym sie poddala.
Ale na sczescie jest. Wracam tu, zagladam, czerpie inspiracje.
Dietmap jet jak taki filar, o ktory moge sie w kazdj chwili zwatpienia oprzec.
I choc nie oferuje przeciez zadnych cudow- bo WIEM, co musze zrobic zeby schudnac, to jednak sam fakt ze jest, niezmiennie taki sam, oferujący mi codziennie konkretny PLAN- to jest mega wazne.
Wczoraj, gdzieś w czeluściach facebooka, na stronach poświęconych zdrowemu stylowi życia, o których już zapomniałam że istnieją ( a przecież były takim doskonałym żródłęm motywacji) przeczytałam sentencję:
Jedzenie to konieczność, ale zdrowe jedzenie to ..sztuka
No, to prawda.
Przypomniałam sobie również o programie Insanity, który kiedyś zakupiłam...Lezy teraz w szufladzie i czeka na lepsze czasy.
Nie dałam wtedy rady, bo to naprawdę masakrycznie trudny program. Miałam nawet przez chwilę pomysł, żeby go znowu wypróbować ...ale wiem, ze to nie ma sensu bo padę po pięciu minutach.
Dwa dni nie ćwiczyłąm- w czwartek i w piątek. Dwa dni miałam dołek bo zaczęłam się ważyc- a miałam tego nie robić-wiedziałam,że skutek będzie mocno depresyjny.
Ale dziś już jadę z tym koksem.
Jest straszliwie gorąco i na myśl, że mam się pocić w tej łazience nie bardzo mi się chce...Ale jak się powiedziało A to trzeba i B.
Przeczytałam ciekawy artykuł, o tym,ze cwiczenia sprawiają ze lepiej funkcjonuje mózg, ja to znam na pamiec, jak cwicze to mam mniej glupich smutnych mysli w glowie, jak tylko przestaję oblepiają mnie jakies dziwne schizy.
Zaszylam sie .
Jest 70 kg.
O dwa wiecej.
Nie mam slow zeby opisac jak sie z tym czuje. Dzis .
Koszmar.
Ale postanowilam sie nie poddac. Postanowilam sienie dac i cwiczyc.
I cwiczylam. Dwie godziny .
Na wkurwie.
Dalam z siebie wszystko.
Lzy mi ciekly z wscieklosci, z zalu, z bezsilnosci, ze smutku.
I cwiczylam.
Ogarnialomniemomentami tak straszliwe znie hecenie.
Ale pomyslalam sobie.
Nie znam daty kiedy cos sie zmieni.
Ale znam date kiedy nic sie nie zmieni. Dzisiaj- jesli sie poddam.
I jeszcze
Nie wiem kiedy tam dotre
Alewiem kiedy tam nje dotre- nnigdy.jesli zie poddam.
Dołek.
Spowodowany kilkoma elementami.
Niemożnością wpłynięcia na cokolwiek w swoim życiu.
Czekaniem na dzień O,po którym już nie będzie oczekiwań, marzeń bo już wszytko będzie na swoim miejscu
Brakiem witaminy M, ale to już temat stary i niemodny. Tu już nic się nie zmieni.
Ale chociaż waga
Zeby chociaż drgnęła
Też nic.
Szkoda.
Nie, nie chcę się poddać.
Koleżanka wczoraj stwierdziła że schudłam.
No, fajnie.
Ja jakoś tego nie widzę.
Może, minimalnie , na brzuchu, już nie jest taki dramatycznie spuchnięty.Natomiast waga trzyma się dzielnie. 68. czasem 69,5
Naprawdę, nie chodzi mi o to, że chcę cudów.
Ja po prostu chcialabym tylko odzyskać swoje ciało.
To moje, w którym czuję się dobrze.
Bo to, któe teraz mam nie jest moje.
Ono mi przeszkadza.
Ze nie umiem się w nic ładnego ubrać mi przeszkadza.
Ze nie jestem z siebie zadowolna mi przeszkadza.
I tylko tyle.
Chciałabym patrząc na siebie w lustrze zwyczajnie dobrze się czuć.
Moze kiedyś.....kto wie.
Idę poćwiczyć.
Wiem, miałam się nie ważyć, przynajmniej przez jakiś czas, ale tak mnie jakoś pokusiło.
Wchodzę, a tam -69.5
Czyli półtora kg więcej niż na początku.
Nooo, jakie postępy.
Jest nieżle.
I co ja mam o tym wszytkim myśleć, naprawdę nie wiem.
Dobrze, naprawde dobrzę, że mi się chce ruszać skakać ćwiczyć schylać rozciągać.
BO jakbym tak miała polegać tylko na wadze, to koniec, masakra, przecież widząc coś takiego człowiek ma ochotę pieprznąc tym wszytkim.
Na szczęście ja nie mam ochoty. Fakt, fajnie by było zobaczyć tam jakieś choć dwa kilogramy mniej. Tak dla żartu. A tam nie tyle nie mniej to jeszcze więcej. Jupi.
Ja jestem jakaś inna.
Jak nie zęby (urodziłam się z dwoma zębami, a potem nie wyrosły mi drugie trójki)
JAk nie oczy ( nie mogę nosić zwykłych soczewek, muszę mieć robione specjalnie na zamówienie)
To teraz waga, która robi sobie ze mnie jakieś okrągłe jaja
NO nic.
Wczoraj , na spacerze z dziećmi, stwierdziłam, że ....wcale się nie chcę stąd wyprowadzać. Tu jest fajnie.
Wolę ćwiczyć rano, ale dziś z uwagi na obowiązki ćwiczyłąm wieczorem. zaskoczyłąm samą siebie, bo ten dzień miał być regeneracją. I nie obraziłabym się na siebie, gdybym dziś odpoczęła. A jednak, brakowało mi tego.
Jak ja uwielbiam ten stan, zmęczenie po którym można się porządnie porozciągać, tak do bólu. To jest najpiękniejsza nagroda za wysiłek, bo jakby nie było trochę się trzeba nasapać.
Pozytywy:
1. Ćwiczę z pamięci. Wybieram te cwiczenia, które lubię i któe sprawiają mi przyjemność.
2. Ćwiczenia dają mi energię bo ćwiczę z ulubioną muzyką. Rozciągam się też z ulubionym kawałkiem, który się do tego idelanie nadaje- po ćwiczeniach się łągodnie uspokajam.
3. Jem mniej , nie kompulsywnie, ale też się nie katuję ani nie chodzę głodna. Nie mam też wyrzutów sumienia , bo wiem,że spalam,że jem tyle ile mi potrzeba.
Miała rację moja intuicja, mówiąca mi, żę jem za mało i dlatego nie chudne.
Obecnie mam w nosie wagę, schowałąm ją. Skupiam się na tym, żęby jeść normalnie, w miarę regularnie, ograniczać słodkie no i ruszać się.
Według zasady 3:30:130
Więc sprawdzam i wyciągam wnioski.
Wniosek pierwszy dotyczy diety.
Kiedy stosowałam się do zaleceń planu żywieniowego, nie ćwiczyłam.
Czułam się dobrze, ale raz, waga nie chciała ani drgnąć, dwa, czułąm, ze jeszcze ciągle mi czegoś brakuje. Czułąm w ciele jakiś zastój, bliżej nieokreślone uczucie niedosytu. Ważyłam się codziennie, rano i wieczorem, waga niezmiennie psuła mi nastrój.
Czułąm głód jedynie wieczorem, najczęściej szłam spać z ssaniem w żołądku.
W ciągu dnia nie byłąm głodna. Czułam jedynie lekkie rozdrażnienie kiedy mój posiłek kończył się na kromce chleba chrupkiego. Ja dopiero zaczynałam chcieć jesć, a tu koniec.
Uważam, ze tysiąc kalorii, to w moim przypadku jest zupełna pomyłka.
Spowolniłam sobie metabolizm.
Oczekiwałam rezultatów, 10 kilo w tak krótkim czasie, umówmy się, to jakiś żąrt.
Przy moim temperamencie, przy moim zapotrzebowniu na energię, tysiąc kalorii to conajmniej nieporozumienie.
W którymś momencie, postanowiłam schować wagę. Zaczęłam ćwiczyć. Mniej przejmować się dietą. Zaczęłam jesc to, na co akurat przyszła mi ochota. I co, nie rzuciłam się nagle na słodycze. Śniadanie, drugie śniadanie, obiad- wszystko tak samo. Zauważyłam, że jem mniej. TO pozytywny skutek tysiąca. Na pewno nie pochłaniam już takich ilości jak wcześniej.
NO i ćwiczę.
Już pisałam o tym, jakie warunki zaistniały że mi się chce.
Czuję przypływ energii.
Czuję pozytywne działanie endorfin.
ZADEN plan żywieniowy mi tego nie zapewni.
Ćwiczenia to była ta moja brakująca kropka nad I.
Pozytywy:
1. Jem mniej.
2. Mam uregulowane trawienie.
3.Czuję spokój.
Negatywy:
1. Spowolniony metabolizm- nie chudnę.
Wnioski;
Muszę natychmiast zwiększyć podaż kaloryczną.
Zly nastrój, obniżona motywacja, a wszystko za sprawą ZEROWych WYNIKÓW.
Żeby chociaż jeden złamany kilogram, tak dla poprawy nastroju. NIC.
I jeszcze wczoraj ta sukienka.
To już mnie totalnie załamało.
Czuję, żę stoję na skrzyżowaniu dróg. W lewo jest łatwo. Smacznie. Leniwie. Mniamuśnie. Czekoladowo. Wygodnie. Jest pyszne jedzonko, książeczka i leżaczek. W lewo jest trudno. Są wyrzeczenia i odmowy.Jest zmaganie, jest pot, zmęczenie.
Ale to wszystko jest pozorne. BO jak się człowiek dokładniej przyjrzy, zobaczy też, że po prawej są, oprócz tego co na pierwszym planie: niestrawność, bóle żołądka,zadyszka. Są samotne sukienki w szafie. Jest wstyd za swoje ciało. Za przyjemnościami stoją skulone w kącie wyrzuty sumienia. Jest niezadowolenie i frustracja. Jest pogarda dla samego siebie. Jest poczucie klęski i porażki.
A po lewej, za gąszczem z pokrzyw, bo parzą i niewygodne są: zdrowie, poczucie mobilności i giętkości. Jest dobre trawienie i dobre samopoczucie. Jest satysfakcja od patrzenia na siebie w lustrze. Jest duma. Jest radość i chęć życia. Jest jasność umysłu i chęć do działania. Jest planowanie i poczucie bezpieczeństwa. Są fajne ubrania w których się fajnie wygląda.
Tak. Stoję tam, na tym skrzyżowaniu. I to jest ten moment, kiedy przestało być na żarty a zaczyna się na poważnie.
Jestem zawiedziona, bo waga ani drgnęła. NIC.
Jestem zawiedziona, bo moje ciało robi mi na złość. Gra ze mną w jakieś gierki. Śpi. Śmieje się ze mnie, kiedy patrzę w lustro i szukam potwierdzenia, że to wszystko MA SENS. Słyszę je, jak rechocze kiedy moje oczy desperacko szukają nadziei , że może już jest mnie choć odrobinę mniej.
I nie znajdują nic, poza tym co jest i co mam wrażenie, że zostanie już na zawsze.
Więc stoję. Patrzę w lewo, patrzę w prawo.
Szukam podpowiedzi. NIby wybór jest prosty a jednak nie do końca.
Dziś jest kolejny przełomowy dzień.
BO muszę dokonać poważnego wyboru.
WYboru nie na tydzień, miesiąc, nawet nie na rok.
Na resztę życia.
Czy ja jestem gotowa, żeby skręcic we właściwą drogę?
Dziś nie odmówiłam sobie urodzinowych słodkości, którymi częstowały dzieci. Noszę w sobie jakiś żal i zniechęcenie. Ale nie oznacza to, że się poddaję.
Mam zamiar wytrwać, bo wiem, że ten okres minie i nadejdzie satysfakcja, chociażby z lepszego samopoczucia.
Staram się nie myśleć o tych sześciu kilogramach zrzuconych przez koleżankę, o tym, jak coraz lepiej wygląda a ja jak NIE umiem wyglądać ani pół kilograma lepiej
Cóź mi zostało.
Trwać, przetrwać, wytrwać.
Czy ja sobie nie spowolniłam metabolizmu, co się dzieje, że ja nie umiem schudnąć, ani grama, a nawet mam wrazenie ze jeszcze przytyłam?
Nie tylko stoję w miejscu ale jeszcze ruszyłam w góre
Naprawde, można się załamać
Mam mętlik w głowie, już nie wiem, czy jem za mało czy nie, wydawało mi się że jak bede mniej jesc, to zwyczajnie zlecę z wagi ,przynajmniej jeden zakichany kilogram.
NIC.
Wcinam sobie właśnie bigos. Fajnie.
Zgłupiałąm już zupełnie.
Nie wiem, co robie zle, ale mam wrazenie ze wszystkie wyrzeczenia i wysilki idą w powietrze.
NIe wiem, moze to kwestia cierpliwości.
Juz nic nie wiem.
:(
Wiedziałam, że jest mnie więcej więc spodziewałąm się, że będzie obcisła. Ale ona nie tylko była obcisła. JA NIE UMIAŁAM W NIEJ USIĄŚĆ ani wykonać ruchó typu schylanie.
SZOK, po prostu szok. Wniosek z tego jest taki, że jest mnie więcej niż trzy lata temu na weselu kuzyna, ktore to wesele jest dla mnie swojego rodzaju punktem odniesienia jesli chodzi o wagę. Wtedy było żle, i od tamtego momentu już zawsze porównywałąm że nie chciałabym, żeby było ponownie tak zle.
A JEST JESZCZE GORZEJ.
ZAŁAMANIE.
Jakoś w niej wytrzymałam na wciągniętym brzuchu. NAwet udało mi się uczestniczyć w kilku wesołych konkurencjach, było zresztą niezmiernie przyjemnie i wesoło.
Zjadłam mały kawałek sernika,a potem pół kotleta z piersi kurczaka (obrałam go z panierki) , trochę sałątki i dosłownie kilka frytek. I nie to, żebym sobie jakoś szczególnie odmawiała, zupełnie nie. Zjadłam ze smakiem i odłożyłąm sztućce wiedząc, że po prostu zwyczajnie więcej już nie chcę. Fajnie jest czuć, że nie jest się przejedzonym, bardzo nowe uczucie dla takiego łąsucha i obżarciucha jak ja.
Miałam wrażenie, że dostarczyłam sobie paliwa w sensie fizycznym, że ta czynność jedzenia była zupełnie fizyczna, nie mentalna.
Ale jest tragicznie.
Wazę obecnie 68,8. Więcej niż przed półtora tygodnia.
DOdatkowo, ta sukienka dała mi do wiwatu.
NO coż, trzeba wierzyć, że jeśli tylko się nie poddam, to któregoś dnia ta sukienka mi przypomni jak wyglądało kiedyś moje ciało.
Pozostaje mi jedynie jeszcze bardziej sie starac, jeszcze silniej trwać w przekonaniu, że dobrze, że się obudziłam z tego letargu, bo przecież lepiej póżno niż wcale.
To jest naprawę jakiś matrix.
Co wejdę na wagę, to szok i niedowierzanie.
Te 68 ciągle nie może mi się pomieścić w głowie.
Czy tak już zostanie na zawsze?
Czy ja już NIGDY nie schudnę????
:(((((
Podobne uczucie miałam w szpitalu. Ze to jest jakiś kosmos, matrix, że utknęłam gdzieś i nigdy już się stamtąd nie wydostanę.
A dzień wyjścia, to był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. I nigdy nie zapomnę tego uczucia wolności. To uczucie było magiczne i niezwykłe.
Więc pocieszam się, że nie ma sytuacji bez wyjścia. I że wszystko mija, nawet najdłuższa żmija.
Napiszę więc jeszcze raz i postaram sie tym razem zawrzeć meritum sprawy.
Otóz, skąd taki tytuł.Ano stąd, że jest fajnie. W sensie fizycznym i psychicznym.
I dlatego spieszę się podzielić radośćią z faktu że tadamtadam- ćwiczę.
Wczorajszy dzień był przełomowy. Pierwszy porządny trening i o dziwo, wielka satysfakcja i ogromna przyjemność i od razu chęć na kolejny.
I tutaj spieszę wyjaśnić, co odkryłam i o jakie mądrości jestem bogatsza.
Otóż. Dlaczego nie udawało mi się wytrwać w ćwiczeniach, pomimo wielku podejmowanych prób?
1. Moje ciało, nie przestawione na "lepsze paliwo" lub przynajmniej nie odstawione od "złego paliwa" nie miało zwyczajenie siły na podjęcie wysiłku fizycznego.
Obecnie, po półtora tygodnia wprowadzania zmian, czuję jakby wszystko we mnie się ładnie uspokoiło, a co za tym idzie- mam większy spokój psychiczny. Jest to, juz wiem, niezbędny element konieczny do podjęcia wysiłku i wytrwania ( no, to się okaże)
2. Miejsce. Już nie na środku pokoju, przy pełnym świetle, obok przechodzących ludzi, wołajacych mnie dzieci, śmiejącego się ze mnie chłopa.
Tym razem- łazienka. Przyjemny półmrok, drzwi zamknięte na cztery sposty, ogłoszenie tresci DZWONIC-NIE USLYSZE PUKANIA, MAM SLUCHAWKI- TYLKO W PRZYPADKU ZAGROZENIA ZYCIA. NIE MA MNIE DLA NIKOGO DO GODZ.,.....
3. Muzyka. Dodaje mnóstwo energii i sił. Nie riwm, jak mogłąm kiedykolwiek ćwiczyć bez niej.
4. Picie, woda z lodem, smothies owocowe.
5. Rozsądny wybór ćwiczeń- to najważniejsze.
Zgodnie z zaplanowanym kalendarzem FItness Blender, na spokojnie i na miarę swoich obecnych możliwości. Po co się rzucać na HITT, żeby za chwilę walczyć o każdy oddech, przeklinać cały świat i szczerze nienawidzić Kelly lub Daniela.
Jestem w tych moich osobistych trenerach niezmiennie zakochana, KOCHAM ich miłością dozgodnną i niezmienną i to się na pewno nigdy nie zmieni.
Uwielbiam śmiech Kelly, jej energię, uwielbiam głos Daniela, spokojny ale motywujący ("no jerking motions'), uwielbiam rozciąganie pod koniec, ommmmygood, to boskie uczucie w całym ciele no i uwielbiam też "this workout is complete"
Przedemną jeszcze około dwudziestu milionów takich małych kroczków i decyzji żywieniowych.
Przedemną jeszcze całe Himalaje do pokonania.
Niezmiennie ogarnia mnie czarna rozpacz kiedy patrzę na swoje odbicie w lustrze. Niezmiennie wściekam się patrząc na wyrok na wyswietlaczu wagi.
Na szczescie, nie ejst to dozywocie. Ja moge to zmienic.
Cieszę się, naprawdę, bo moje ciało tego właśnie potrzebowało.
RUCHU.
Jestem pozytywnie zaskoczona z jaką łatwością mi przyszły wszystkie ćwiczenia. Moje ciało doskonale pamięta wszystkie poprzednie treningi, mam wrażenie że mięśnie powoli budziły się z letargu, niespiesznie przecierały oczy ziewając. I z każdą minutą do każdej komórki mojego umęczonego ciała dopływała życiodajna krew niosać sztandar ZYJĘ.
Tak, żyję.
Nie poddaję się.
Dzięki Ci, Jezu.
Ćwiczenia.
Długo zwlekałam, coiągałam się i szukałam tysiąca wymówek, żeby tylko nie ćwiczyć. Tłumaczyłam sobie, że przecież jeżdzę z Julką na rowerze, czasem pojeżdzę na stacjonarnym, no więc się ruszam.
A przecież dobrze wiem, że taki rodzaj ruchu to zupełnie inna bajka niż ćwiczenia, ukierunkowane na konkretny cel.Cwiczenia z moimi ukochanymi Kelly i Danielem z Fitness Blender, ukierunkowane na spalanie kalorii, ćwiczenia cardio i wzmacnające konkretne partie mięśni, to jest to, czego mi brakuje a bez czego nie mam nawet co marzyć o jakiejkolwiek utracie wagi.
Takie przejażdzki rowerowe to możę byc jedynie miły dodatek ale wiem, że bez ćwiczeń, codziennego kardio strenght się nie obejdzie i nic nie ruszy.
Dzisiaj ważyłam się po jedzeniu i waga znów pokazała 68,4. Niech to szlag trafi, co jest. Przecież to niemożliwe. NIC , nic kompletnie nic. Koleżanka, na diecie 1000 kc ma już 5 kilo mniej ,a ja, no dobra, nie trzymam się kurczowo przepisów ale wyrabiam się spokojnie w granicach 1000-1200 kcal i NIC, zero, null, ani grama mniej.
Wściekłam się więc dziś i powiedziałąm sobie, basta. Nie ma wymówki.
Dopóki nie ruszę tej ************8 NIC nie ma prawa się zmienić. Takie są fakty.
Samo zmniejszenie podażu kalorycznego najwyrażniej się u mnie nie sprawdza.
No bo przecież tak: nie jem słodyczy (serio, nie jem, NIC, nie tknęłam od dwóch tygodni ani jednego ptasiego mleczka, tak się zawzięłam), nie dosypuję cukru ani do kawy ani do herbaty, jem śniadania, nie najadam się wieczorami, raczej jak idę spać to czuję ssanie w żołądku, ale mam na tyle silnej woli (ktora wynika naprawdę jedynie z własnego odbicia w lustrze) że mówię sobie NIE, myję zęby, i nie jem.
Dalej, jem warzywa, owoce, jem mniejsze porcje..
I NIC.
Codziennie się ważę, i co, psińco.
Jak zaczynałam z 68 tak dalej jest 68.
Więc albo coś robię żle, albo coś jest ze mną nie tak.
Po pierwsze, chociaż waga nie drgnęła ani grama, zauważyłam pierwszy, bardzo korzystny i pozytywnie mnie nastrajający symptom- tzw. skurczenie żołądka. To jest tn fajny moment, kiedy minął pierwszy tydzień walki z pokusami, chęci na "coś", i zaczyna się okres spokojnej stabilizacji.
Mam odczucie spokoju w zołądku, a ponieważ , jestem o tym święcie przekonana- zółądek to nasz drugi móżg- mam również poczucie większego spokoju w sobie, w umyśle i w sercu. I choć może to nie brzmi wiarygodnie, ale przerabiałąm to już wielokrotnie- spokojne ciało, to spokojny duch.
Ubiegłę dwa tygodnie to była trochę taka walka, czułam jakbym miała opuścić jakieśbezpieczne, znane mi miejsce...Jakby moja Towarzyszka P próbowałą mnie odweść od tego planu, bo przecież jedzenie było ( znowu) tak dobrym, znanym i sprawdzonym pocieszaczem...A tu nagle co, ma się skończyć wieczorne zajadanie smutkow? Ma się skończyć ten rozkoszny smak słodyczy, wafelków, ptasich mleczek, batoników?? KE??
O nie, mamo, ja nie dam rady...
I tu chcę powiedzieć o czyms takim jak uzależnienie psychiczne.
Minał tydzień.
I co, dałam radę bez słodyczy, dałam rade bez cukru w kawie i herbacie.
Kwestia kilkunastu dni i naprawdę do wszytkiego można się przyzwyczaic.
Bo jedzenie, tak naprawę to czyność wysoce PSYCHICZNA. A przynajmniej myśmy ją taką uczynili.
NAsi przodkowie, walcząć o przetrwanie, dostarczali sobie poporzez pożywienie jedynie środków koniecznych do życia. Nie piekli ciast z kremem i galaretką. Nie biesiadowali przy grilu smakując coraz to nowych rozkoszy podniebienia.
Nie. Oni tylko jedli zeby przeżyc.
A my, ludzie nowocześni, tacy jestesmy oczytani, tacy mądrzy a z jedzenia zrobilismy sobie czynność rekompencującą nam braki. Jakie? Różne. Najczęściej emocjonalne.
Ze mną też tak było. Pewnie nieraz jeszcze będzie.
Ale chcę powiedzieć, ze ten tydzien to był czas uświadamiania sobie, że jedzenie tak naprawdę nie musi mi służyc jako zapychacz, pocieszacz.
Ze nie potrzebuję cukru, soli, że nie muszę podjadac miedzy posiłkami.
Ze jedzenie moze byc Srodkiem a nie Celem.
Takie to proste, a takie cholernie trudne.
No i w związku z tym, jem mniej, bo najpierw się zawzięłam ( do ciezkiej anielki, jak dlugo będę tak wyglądać) a teraz po tym zawzięciu to już mój zólądek przyjmuje mniej pokarmu. Czuję zwyczajnie, że już dość.
Jak ja sobie czasem przypomnę, jakie ilości jedzenia potrafiłam w siebie wrzucić, to ogarnia mnie przerażenie.
Wiem przecież, że żołądek ma wielkość dwóch ściśniętych pięści.
A ja potrafiłam do niego wrzucić, za jednym posiedzeniem zawartość połowy lodówki.
A teraz mam tego konsekwencje.
I wcale nie jest tak pięknie jak myślałam że będzie.
Ech, schudnę szybko, jak tylko zacznę jesc mniej.
Guzik.
TO cięzka praca, mnóstwo wyrzeczeń, walka ze sobą a przedewszystkim, tłumacznie swojemu durnemu umysłowi , ze POWIEDZIAŁAM NIE, nie dotykaj tych ciastek , słyszysz??
Dlaczego przytyć było tak okrutnie prosto, a sshudnąć jest tak okrutnie TRUDNO ???
Uświadomiłąm sobie bowiem, jak wiele braków my, kobiety, ale nie tylko kobiety , próbujemy sobie zrekompensować jedzeniem.
Jak wiele takich pustych miejsc wewnątrz nas próbujemy wypełnić jedzeniem.
Jak często to dla nas jedyny sposób.
I to dotyczy naprawdę wszystkich, bez względu na płeć, wiek, zawód, sytuację materialną.
Często pod powierzchnią złożoną z pozorów, kryją się ludzkie tragedie, ciężkie depresje, których jedzeniem wyleczyć się nie da.
W moim przypadku było podobnie.
Do obecnej wagi doprowadziły mnie tygodnie "letargu" w którym tkwiłam. Poczucie beznadzieji, opuszczenia, napady panicznego lęku...Wszystko to zajadałam. Każdą z tym emocji zagłuszałam jedzeniem. Moja nigdy nie opuszczająca mnie towarzyszka -podświadomość- podsuwała mi jedyne znane jej rozwiązanie wszystkich zmartwien- jedzenie. To był bardzo ciemny, smutny i okrutny czas, pełen dni i nocy kręcących się wokół własnej osi.
Czasem szukamy czegoś nie tam, gdzie jest.
Ale szukamy właśnie tam, bo nikt nigdy nam nie pokazał, że można szukać gdzieś indziej.
I tak, nauczyliśmy się, że najprostszą i najkrótszą drogą do poprawienia sobie samopoczucia, jest ciastko z kremem albo paczka chipsów.
I niby wiemy, że to niezdrowe, przecież mamy telewizor i własny rozum, zewsząd słyszymy o śmieciowym jedzeniu, o tym jakie ma zgubne...Wszystko wiemy, jestesmy przeciez dorosłymi, wykształconymi ludzmi.
I co z tego/
Kazdy z nas funkcjonuje tak samo.
BO każdy miał kiedy kilka lat, i kiedy płakał, dostał cukierka na pocieszenie.
I wciąż, gdzieś tam głęboko, pod powierzchnią naszych oczytanych i mądrych umysłów, kryje się ten smak: tego pierwszego, rozkosznego ukojenia którego doznaliśmy wycierając łzy jednocześnie wkładając do ust tamtą krówkę...Ona ciągle tam jest, ciągle tak samo rozkosznie rozpływa się w ustach wypełniając całe nasze ciało błogim uczuciem ulgi.
I jakoś tak, przez te wszystie lata naszzego życia, przerobilśmy to już tysiące razy.
Tysiące razy i tysiące takich krówek i karmelków, babeczek i batoników przybywało nam na ratunek.
Och, jakże inaczej poradzić sobie z tym przytłaczającym nas zewsząd ciężarem codzienności?
Ten sposób zawsze pomagał.
To nic, że na chwilę.
To nic, że za moment dopadną nas ciężkie jak ołów wyrzuty sumienia.
To nic.
Czekolada nie pyta.
Czekolada ROZUMIE
:)))
A potem nagle, któegoś dnia, wchodzimy na wagę ( "Nie wchodz na to , od tego się płacze")
I wszystkie te cholerne krówki i batoniki odbijają nam się jednym glośnym beknięciem, jakby tysiące babeczek nagle jednocześnie wybuchnęło śmiechem. A my stoimy, bezbronni, nadzy w swojej słabości, bezkutecznie próbując udawać że te bezlitosne cyfry ktore wyświetliły się nam właśnie przed rozszerzonymi jak spodki oczami, że nie robią na nas właściwie żadnego znaczenia.
OJ tam, oj tam.
Kochanego ciałą nigdy za dużo.
Takie geny.
Taki metabolizm.
To już ten wiek.
Przecież nie można mieć wszystkiego.
Nie jest jeszcze tak żle.
Sąsiadka spod ósemki, ta to ma dopiero problem.
Ja, ja mam jedynie troche nadwagi.
A potem schodzimy z wagi, nonszalanckim ruchem zakładamy szlafrok, siadamy przy kuchennym stole i czujemy już tylko jedno;
Dlaczego ktoś nas tak strasznie, okrutnie oszukał???
Przecież miało być przyjemnie, przecież obiecywano nam, że będzemy czuc się dobrze, przecież pocieszano nas, mówiono "masz, już nie płacz, już cichutko, chcesz wafelka?"
Nie mogłyśmy się wtedy bronić, kochane kkobietki i kochani męzczyzni.
BYlismy zbyt nieświadomi, zbyt ulegli i niewinni, żeby wiedzieć, ze ten jeden wafelek zrodzi w nas taki mechanizm.
Piszę te post po raz trzeci i mam nadzieję, żę ostatni. Dwa poprzednie nie zapisały się, nie wiem dlaczego.
A więc szybciutko, do rzeczy.
Przychodzę tu dziś, aby dokonać samooceny oraz wyciągnąć wnioski do dalszej wsółpracy z własnymi słabościami.
Przede wszystkim, zakupiłam wagę.
Do tej pory , podczas każdej z moich samotnych przygód z "odchudzaniem", byłam święcie przekonana, że tak właściwie to po co mi waga, przecież to są tylko liczby, nie ważyłam się, nie mierzyłam, byłam zdania że będę wiedzieć, kiedy schudłam bo po prostu to "poczuję", zobaczę po lużniejszych ubraniach i lepszym samopoczucie.
To był mój błąd.
Nieposiadanie wagi a co za tym idzie, niekontrolowanie jej, doprowadziło mnie do miejsca, w którym jestem teraz a z którego ze wszytkich sił próbuję się wydostać ( no, z tymi "wszystkimi siłam to bym nie przesadzała, skoro efektów brak- o tym za chwilę)
Teraz wiem, że gdybym miała tą cholerną wagę i gdybym czasem na nią wchodziła, byłabym w stanie zobaczyć jak szaleńczo pnie się w górę !
A tak, żyłam sobie w błogiej nieświadomości, nie wiedząc że jest mnie dramatycznie coraz więcej. Owszem, wiedziałam, czułam i widziałam, że przytyłam, wiedziałąm dlaczego, wiedziałam doskonale że to na własne życznie i z własnej, nieprzymuszonej woli ale być może gdybym zobaczyła suche fakty- ze jest mnie już AZ tyle więcej, szok przyszedłby wcześniej i wcześniej powiedziałabym STOP.
Chociaż z drugiej strony ( u mnie zawsze jest druga strona- nie lubię tego u siebie), byłam w stanie takiego doła, takiej depresji i beznadziei , że zastanawiam się, czy tych kilka cyferek na wyświetlaczu cokolwiek by zmieniło?
All in all, rozpoczęłam plan żywieniowy 9 czerwca, dziś mamy 20 czerwca.
Waga ani drgnęła.
Jak było, tak jest.
jeszcze dwa dni temu tłumaczyłam to sobie nadchodzącym okresem a więc zatrzymaniem wody w organizmie. A tymczasem okres nadszedł a waga nadal stoi w miejscu i te przeklęte 68 kilogramów doprowadza mnie do szału. Nie mam zatem juz innego wytłumaczenia niż jedynie to, że nie zrobiłam wszystkiego tak jak powinnam była. Czas zatem na samoocenę i wnioski
Zacznę od minusów.
Za co muszę siebie zganić:
1. Nie zawsze udawało mi się wstać na tyle wcześniej aby zjeść śniadanie i przygotować posiłki na cały dzień. Skutkiem tego, około godzin przedpołudniowych dopadał mnie głód który udawało mi się co prawda przetrzymać, ale po powrocie z pracy organizm rozpaczliwie potrzebował paliwa ( i to na zapas) a więc zjadałam więcej niż gdybym mu dostarczyła pokarmu w rozsądnych odstępach czasu.
Błąd, błąd, błąd.
2. Nocne podjadanie. Moja największa bolączka, nawyk z którym walczę bezskutecznie od wielu lat. Nawyk wynikający z kilku banalych błędów, o których napisżę za moment. A jednak wiedzieć nie wystarczy żeby zmienić. Moja słaba silna wola najczęściej mnie pokonywała i jeszcze pewnie nieraz i nie dwa, pokona.
Otóż mam bardzo złe nawyki dotyczące chodzenia spać. U mnie jest to zazwyczaj tak, że kładę dzieci spać ( ok,21,22) a wtedy kładę się albo razem z nimi ( bo synek uwielbia kiedy mama tuli go do snu) albo zasypiają sami a ja wychodzę z pokoju i uskrzydla mnie posiadanie chwili czasu dla siebie. Tak to już nami jest; my, kobiety pracujące, matki i żony, mające na głowie tysiące spraw, często mamy dla siebie jedynie wieczory, wieczory w błogiej ciszy i spokoju, tak inne od dnia pełnego spraw do załatwienia, pamiętania, ogarnięcia i przypilnowania. Ech, ten świat nie da sobie przecież bez nas rady, prawda ?
No więc tak to u mnie jest. Uwielbiam wieczór, czas kiedy dzieci smacznie śpią a ja wreszcie, bez wyrzutów sumienia mogę sobie obejrzeć mój ulubiony show (dr.Phill) lub poczytać zawsze czekające na mnie z otwartymi ramionami ukochane ksiązki.
Rozsiadam się wtedy wygodnie w fotelu, zakładam słuchawki, odpalam tablet lub otwieram książkę na poprzednio zakonczonej stronie i jestem....szczęsliwa. Wiem, że niektórym może się to wydać śmieszne, ale mnie takie proste przyjemności zwyczajnie uszczęśliwiają. Kiedy mam posprzątanie mieszkanie, jest cicho, spokojnie, nocna lapmka sączy swe delikatne światło, nikt niczego odemnie nie chce, nikomu choc przez moment nie jestem potrzebna...I wtedy, powoli, niepsiesznie nadchodzi ON.
Najpierw niezauważalnie, od niechcenia rozsiewa wokół siebie delikatną obecność pod znakiem "coś bym zjadła". Z każdą minutą rozszerza sówj repertuar zachcianek, zpachów i smaków. Odpędzam go od siebie jak natrętną muchę i dumna jestem z siebie, że mam w sobie motywację i siłę, aby mu się oprzeć. Jednak z każdą chwilą czuję, że opieram mu się coraz mniej, żeby, jak zawsze ulec mu zupełnie. Moment, w którym odkładam książkę i ruszam , to początek końca moich planów, to zaprzepaszczenie całęgo dnia żmudnych postanowien, wysiłków, wyrzeczeń i marzeń.
Czy tylko ja tak mam?
Nie sądzę.
Przecież, do cholery, zasługujemy na to, żeby przez chwilę same siebie porozpieszczać.
Zanurzyć się w gorącej kąpieli, dać się otulić wonnym olejkom,dać swoim rozedrganym nerwom ukojenie, wyłączyć pędzące myśli zastępując je rozkosznym NICNIEMYŚLENIEM i NICNIEMUSZENIEM.
Więc dlaczego ta paskuda zawsze musi mi w tym przeszkodzić?
Jakim prawem za każdym razem bezczelnie wprasza się w mój czas beztroski i zasłużonego lenistwa?
Bo to nie jest głód fizyczny.
To , ze ssie mnie w żołądku a myśli niebezpiecznie zaczynają krązyć w okolicach lodóki, to jedynie manifestacja.
Czego?
Głodu, ale innego rodzaju.
Głodu rozmowy.
Głodu radości. Głodu miłości, przytulenia...
Głodu zrozumienia, wspólnego śmiechu i wspólnych planów.
To nie jest głód fizyczny.
To taki rodzaj głodu, którego nie da się zaspokoic wkładając do ust kolejny kawałek ciasta z truskawkami.
Ktokolwiek czuł się kiedykolwiek SAMOTNY, ten wie, co to za głód.
To głód CZŁOWIEKA.
OBAWY:-że składniki okaża się za drogie, ze potrawy nie beda smakowały
PLUSY i Nadzieje:- poczucie bezpieczenstwa, juz nie musze głowkowac co mam zrobic do jedzenia na sniadanie obiad i kolacje
- lista zakupow na kolejne dni
- urozmaicenie w posiłkach, a to wazne dla psychiki ( nie wyobrazam sobie jesc codzien to samo)
-kazdy posilek jest skomponowany tak, ze zawiera wszystkie niezbedne skladniki odzywcze, a ja juz nie musze myslec o tym co zjesc zeby dostarczyc sobie bialka, weglo itd., mam to gotowe, moge jedynie korzystac
- skorzysta na tym moja rodzina bo po prostu zwiekszam ilosci i przygotowuje posilki dla czalej rodziny ( maz cukrzyk, corka z nawdaga)
-zaplanowana ilosc kalorii na kazdy dzien, co powstrzymuje mnie przed zjedzeniem czegokolwiek wiecej ( bo mam w glowie zapisane- aha, dzis tylko 1800kcal). To jest super, taki psychologiczny policjant:)
-Kontroler wagi- doskonały motywator :)
- Lista zakupow wiaze sie z tym, ze nie kupuje sie niepotrzebnych produktow, ktore sie zepsuja
POki co, jestem bardzo zadowolona z zakupu tego planu. MA zdecydowanie wiecej plusow niz minusow. Dla mnie osobiście, to co cenie w nim najbardziej, to POCZUCIE BEZPIECZENSTWA, ktore mi zapewnia, bo juz wiem, ze na siebie liczyc nie moge ( chocbym bardzo mocno w siebie wierzyła, zbyt wiele jest we mnie pokus, słabości i upadkow ), fajnie ze jest ktos/coś, co pilnuje mnie -za mnie, bardzo cenie to uczucie, ze to juz nie JA muszę myslec i kombinować co jak zjeść, po prostu przychodze tutaj, patrzę i już wiem.
MAm za sobą dość duży sukces, dwa lata temu pięknie schudłąm i wyrzeżbiłam ciało, po czym nie dość ze wrocilam do starej wagi, to ją przekroczylam :( Teraz jest tak zle, jak jeszcze nie bylo, stąd postanowilam zawalczyc, byc moze po raz ostatni o siebie, swoje zdrowie, swoje i rodziny- ale już mądrzej- polegając na profesjonalistach.
Kolezanki pytają, przeciez taki plan nie daje ci zadncyh cudow, przeciez i tak wiesz , co jest zdrow a co nie.
Zgadza sie. Ale najczesciej wiedziec, to za mało (mowie o sobie). WIem, znam, i co z tego kiedy wstaje rano, wsciekla na caly swiat (najczesciej) i mysle tylko o tym zeby napic sie kawy i niech nikt odemnie niczego nie chce. A taki plan, za ktory raz zaplacilam, dwa , ktory staje sie moim cichym towarzyszem o ktorym wiem, ze codziennie na mnie czeka- daje mi rozruch, mowi - to sie da zrobic, tylko trzeba minimum wysiłku i konsekwencji.
Pozdrawiam wszystkie dzielne kobietki ktore jak ja, zaczynają walkę !
Aha, i musze sobie kupic wage bo mi sie zepsula.
To bedzie niełatwe przezycie.