Piszę te post po raz trzeci i mam nadzieję, żę ostatni. Dwa poprzednie nie zapisały się, nie wiem dlaczego.
A więc szybciutko, do rzeczy.
Przychodzę tu dziś, aby dokonać samooceny oraz wyciągnąć wnioski do dalszej wsółpracy z własnymi słabościami.
Przede wszystkim, zakupiłam wagę.
Do tej pory , podczas każdej z moich samotnych przygód z "odchudzaniem", byłam święcie przekonana, że tak właściwie to po co mi waga, przecież to są tylko liczby, nie ważyłam się, nie mierzyłam, byłam zdania że będę wiedzieć, kiedy schudłam bo po prostu to "poczuję", zobaczę po lużniejszych ubraniach i lepszym samopoczucie.
To był mój błąd.
Nieposiadanie wagi a co za tym idzie, niekontrolowanie jej, doprowadziło mnie do miejsca, w którym jestem teraz a z którego ze wszytkich sił próbuję się wydostać ( no, z tymi "wszystkimi siłam to bym nie przesadzała, skoro efektów brak- o tym za chwilę)
Teraz wiem, że gdybym miała tą cholerną wagę i gdybym czasem na nią wchodziła, byłabym w stanie zobaczyć jak szaleńczo pnie się w górę !
A tak, żyłam sobie w błogiej nieświadomości, nie wiedząc że jest mnie dramatycznie coraz więcej. Owszem, wiedziałam, czułam i widziałam, że przytyłam, wiedziałąm dlaczego, wiedziałam doskonale że to na własne życznie i z własnej, nieprzymuszonej woli ale być może gdybym zobaczyła suche fakty- ze jest mnie już AZ tyle więcej, szok przyszedłby wcześniej i wcześniej powiedziałabym STOP.
Chociaż z drugiej strony ( u mnie zawsze jest druga strona- nie lubię tego u siebie), byłam w stanie takiego doła, takiej depresji i beznadziei , że zastanawiam się, czy tych kilka cyferek na wyświetlaczu cokolwiek by zmieniło?
All in all, rozpoczęłam plan żywieniowy 9 czerwca, dziś mamy 20 czerwca.
Waga ani drgnęła.
Jak było, tak jest.
jeszcze dwa dni temu tłumaczyłam to sobie nadchodzącym okresem a więc zatrzymaniem wody w organizmie. A tymczasem okres nadszedł a waga nadal stoi w miejscu i te przeklęte 68 kilogramów doprowadza mnie do szału. Nie mam zatem juz innego wytłumaczenia niż jedynie to, że nie zrobiłam wszystkiego tak jak powinnam była. Czas zatem na samoocenę i wnioski
Zacznę od minusów.
Za co muszę siebie zganić:
1. Nie zawsze udawało mi się wstać na tyle wcześniej aby zjeść śniadanie i przygotować posiłki na cały dzień. Skutkiem tego, około godzin przedpołudniowych dopadał mnie głód który udawało mi się co prawda przetrzymać, ale po powrocie z pracy organizm rozpaczliwie potrzebował paliwa ( i to na zapas) a więc zjadałam więcej niż gdybym mu dostarczyła pokarmu w rozsądnych odstępach czasu.
Błąd, błąd, błąd.
2. Nocne podjadanie. Moja największa bolączka, nawyk z którym walczę bezskutecznie od wielu lat. Nawyk wynikający z kilku banalych błędów, o których napisżę za moment. A jednak wiedzieć nie wystarczy żeby zmienić. Moja słaba silna wola najczęściej mnie pokonywała i jeszcze pewnie nieraz i nie dwa, pokona.
Otóż mam bardzo złe nawyki dotyczące chodzenia spać. U mnie jest to zazwyczaj tak, że kładę dzieci spać ( ok,21,22) a wtedy kładę się albo razem z nimi ( bo synek uwielbia kiedy mama tuli go do snu) albo zasypiają sami a ja wychodzę z pokoju i uskrzydla mnie posiadanie chwili czasu dla siebie. Tak to już nami jest; my, kobiety pracujące, matki i żony, mające na głowie tysiące spraw, często mamy dla siebie jedynie wieczory, wieczory w błogiej ciszy i spokoju, tak inne od dnia pełnego spraw do załatwienia, pamiętania, ogarnięcia i przypilnowania. Ech, ten świat nie da sobie przecież bez nas rady, prawda ?
No więc tak to u mnie jest. Uwielbiam wieczór, czas kiedy dzieci smacznie śpią a ja wreszcie, bez wyrzutów sumienia mogę sobie obejrzeć mój ulubiony show (dr.Phill) lub poczytać zawsze czekające na mnie z otwartymi ramionami ukochane ksiązki.
Rozsiadam się wtedy wygodnie w fotelu, zakładam słuchawki, odpalam tablet lub otwieram książkę na poprzednio zakonczonej stronie i jestem....szczęsliwa. Wiem, że niektórym może się to wydać śmieszne, ale mnie takie proste przyjemności zwyczajnie uszczęśliwiają. Kiedy mam posprzątanie mieszkanie, jest cicho, spokojnie, nocna lapmka sączy swe delikatne światło, nikt niczego odemnie nie chce, nikomu choc przez moment nie jestem potrzebna...I wtedy, powoli, niepsiesznie nadchodzi ON.
Najpierw niezauważalnie, od niechcenia rozsiewa wokół siebie delikatną obecność pod znakiem "coś bym zjadła". Z każdą minutą rozszerza sówj repertuar zachcianek, zpachów i smaków. Odpędzam go od siebie jak natrętną muchę i dumna jestem z siebie, że mam w sobie motywację i siłę, aby mu się oprzeć. Jednak z każdą chwilą czuję, że opieram mu się coraz mniej, żeby, jak zawsze ulec mu zupełnie. Moment, w którym odkładam książkę i ruszam , to początek końca moich planów, to zaprzepaszczenie całęgo dnia żmudnych postanowien, wysiłków, wyrzeczeń i marzeń.
Czy tylko ja tak mam?
Nie sądzę.
Przecież, do cholery, zasługujemy na to, żeby przez chwilę same siebie porozpieszczać.
Zanurzyć się w gorącej kąpieli, dać się otulić wonnym olejkom,dać swoim rozedrganym nerwom ukojenie, wyłączyć pędzące myśli zastępując je rozkosznym NICNIEMYŚLENIEM i NICNIEMUSZENIEM.
Więc dlaczego ta paskuda zawsze musi mi w tym przeszkodzić?
Jakim prawem za każdym razem bezczelnie wprasza się w mój czas beztroski i zasłużonego lenistwa?
Bo to nie jest głód fizyczny.
To , ze ssie mnie w żołądku a myśli niebezpiecznie zaczynają krązyć w okolicach lodóki, to jedynie manifestacja.
Czego?
Głodu, ale innego rodzaju.
Głodu rozmowy.
Głodu radości. Głodu miłości, przytulenia...
Głodu zrozumienia, wspólnego śmiechu i wspólnych planów.
To nie jest głód fizyczny.
To taki rodzaj głodu, którego nie da się zaspokoic wkładając do ust kolejny kawałek ciasta z truskawkami.
Ktokolwiek czuł się kiedykolwiek SAMOTNY, ten wie, co to za głód.
To głód CZŁOWIEKA.
Sobota, 20 czerwca 2015 | 13:19:35
My, kobiety i ON-głód ...ale czego ?
Komentarze (0)
Zaloguj się, aby dodać komentarz